Do napisania tego postu skłoniły mnie zarówno wydarzenia dni ostatnich, jak i przemyślenia z lat minionych dwóch. Wy wiecie, że ja raczej do tych matek cieszących się z macierzyństwa należę, że uwielbiam być mamą i że zazwyczaj u mnie słodko do przesytu. Czasami coś tam ponarzekam, pomarudzę, ale ogólne same ochy i achy (w dodatku szczere!). Dzisiaj tak nie będzie. Dzisiaj publikuję listę 10 rzeczy, które są MOIM ZDANIEM najtrudniejsze do zaakceptowania/opanowania/nauczenia w macierzyństwie.
Zacznę od końca.
Na 10. pozycji umieściłam zaniedbywanie siebie. Ostatnimi czasy chodzę wiecznie nieumalowana i nieuczesana. Żeby nie było - szczotka jest używana, ale suszarki i prostownicy moje włosy nie widziały już dawno. I te ciągłe plamy na dekolcie, na ramionach, bo albo ślina, albo mleko, albo kaszka... Sprawy irytujące, nie da się ukryć. Zapytacie, dlaczego dopiero na ostatnim miejscu? Bo pewnie gdybym tylko chciała, gdybym chciała tak naprawdę, to znalazłabym te 3 minutki na fluid i tusz do rzęs; jakoś wygospodarowałabym 10 minut na ułożenie włosów, żeby wyglądały prawie jak po wyjściu od fryzjera. Ale jak sobie pomyślę, że w tym czasie mogę zdążyć zjeść śniadanie albo wstawić pranie, to wybieram to drugie.
8. i 9. miejsce wynika z poprzedniego punktu - brak czasu na podstawowe czynności, do których zaliczam przede wszystkim jedzenie i zajmowanie się domem.
Jedzenie śniadania w południe nie sprzyja ani figurze, ani zdrowiu. Późna kolacja, kiedy dzieci w końcu położone i mamy czas dla siebie, również nie pomaga. Z tego wynikają problemy z wagą i akceptacją swojego ciała, które po ciąży bliźniaczej - mimo powrotu do wagi sprzed - wymaga raczej ręki cudotwórcy niż balsamu ujędrniającego. Frustracja narasta i stres gotowy.
Co do zajmowania się domem... Jestem raczej z tych, którzy uważają, że nie jest to podstawowy i najpilniejszy obowiązek, ale czysto mieć lubię i już. Drażni mnie to, że jedyne, na co mnie stać, kiedy jestem sama z dziećmi, to "ogarnięcie" kuchni po śniadaniu i uszykowanie obiadu. O porozrzucanych wszędzie zabawkach nawet nie wspominam - dopóki Szymon buszuje, nie ma sensu ich sprzątać, a kiedy nadchodzi czas spania, sprzątamy po prostu razem. Coraz częściej nachodzi mnie myśl, że tak jak dzieci dzielą się na czyste i szczęśliwe, tak domy na muzea i place zabaw.
Na 7. pozycji plasuje się ograniczenie swobody. Bez dwóch zdań jestem uwiązana. Mogę wybrać się z dziećmi na spacer (i staram się to robić), ale zanim ubiorę ostatnie, to pierwsze już krzyczy, a drugie właśnie zaczyna. Ja jestem upocona i zmęczona jeszcze zanim wyjdziemy i znów ta frustracja... Ktoś powie "możesz wsadzić je w samochód i pojechać, gdzie chcesz". Taaa! Jasne! Pewnie że mogę. Tylko kto mi powie, jak rozstrzygnąć to logistycznie? Jak wypakować i złożyć wózek, przełożyć do niego foteliki z bliźniakami, wypiąć dwulatka z fotelika, pilnować, żeby nie wybiegł na ulicę, zrobić zakupy, nie korzystając z wózka sklepowego (bo rąk już brakuje) i powtórzyć całą tę samochodową procedurę w czasie krótszym niż 3 godziny? Jeśli nie zmieszczę się w tym czasie, zaraz zacznie się krzyk, bo brzuchy robią się puste i wołają o posiłek. O nie, ja podziękuję za taką wyprawę. Wolę być uwiązana.
Wszelkie choróbska umieszczam na 6. miejscu. Dlaczego na tak odległej pozycji? Bo pomimo że są upierdliwe, że odbierają resztę sił i całą ochotę do życia, to akurat nam przytrafiają się naprawdę rzadko (tfu, tfu, odpukać!). Do tej pory zaliczyliśmy dwie trzydniówki Szymka i trzy katary. Żadnych tam angin, oskrzeli czy innych paskudztw. Wiemy, jakie marudne może być dziecię, kiedy ma gorączkę i zatkany nos, więc umiemy sobie wyobrazić gorszą sytuację.
Na 5. miejscu znalazła się bolączka niemal wszystkich rodziców - kasa. Pieniędzy wciąż mało, bo pieluchy, bo mleko, bo ciuszki, bo lekarstwa... Co z tego, że z początkiem miesiąca pojawiają się na koncie, skoro już są rozdysponowane (choćby tylko w myślach). Można szukać oszczędności - używane ciuszki, dziadkowy sponsoring, zabawki handmade, ale wydatków uniknąć się nie da.
Tuż za podium uplasowała się rutyna. Niemal każdy dzień taki sam. Najpierw budzi się najmłodszy, chwilę później najstarszy. Później to już leci - przebieranie, poranna toaleta, śniadanie, karmienie, zabawa, usypianie, karmienie, zabawa, obiad, usypianie, przewijanie, karmienie, zabawa, kąpiel... Dzień w dzień to samo. Każdy wyjazd do dziadków, każda wizyta kontrolna u lekarza to miła odskocznia. Rutyna - choć jest sprzymierzeńcem rodzica w starannym budowaniu jakże potrzebnego planu dnia - to również cichy zabójca. Odbiera radość macierzyństwa i osłabia relacje w związku. Ja zazdroszczę chwilami mężowi, że urywa się do pracy, a on mi, bo tej wyzwalającej w moich oczach pracy on z kolei miewa dość i chętnie posiedziałby z dziećmi w domu (ciekawe jak długo?).
Brąz w mojej opinii należy się hałasowi. Dzieci nie są ciche. Dzieci wytwarzają hałas o różnym natężeniu i różnym czasie trwania. Krzyk, pisk, płacz, śmiech i tak w koło. Mam wrażenie, że żyję w ciągłym hałasie. Jedno zaczyna płakać, biorę na ręce, uspokajam i wtedy odzywa się to drugie, jeszcze głośniej. W tle domagający się czegoś coraz dobitniej dwulatek... Często dzwoni mi w uszach, a kiedy mam wreszcie okazję pobyć chwilę sama, słyszę ciszę, która boli niemal fizycznie. Irytujące jest też to, że rozpoczynający swoją przygodę z mówieniem starszak ma nieznośny nawyk powtarzania słów tak długo, aż nie przytaknę, powtarzając dokładnie to, co chce mi powiedzieć. I stworzenie to nie męczy się - uwierzcie, próbę czasu przegrałam ja!
Na miejscu 2. - deficyt snu. Notoryczny, permanentny brak snu. Nie śpię, odkąd zostałam mamą, a nawet dłużej, bo końcówka pierwszej ciąży była już bezsenna. Dla rodzica trójki dzieci sen nie istnieje. Funkcjonuje raczej pod nazwą drzemki, bo nawet jeśli dziecko numer jeden śpi, dziecko numer dwa śpi, to dziecko numer trzy na bank w nocy się przebudzi. Nie ma bata! Wychodzi na to, że nie przespałam całej nocy od 2,5 roku. Można? Sama nie wierzę w to, co piszę, ale.. można! :p
I na końcu mój aktualny number one - odpieluchowanie. Na chwilę obecną uważam, że to najtrudniejszy aspekt rodzicielstwa (może dlatego że to świeża sprawa). Ja wiem - są dzieci, które "załapują" od razu, które po jednym dniu bez pieluszki doznają olśnienia (zazdroszczę!), ale to nie nam trafił się taki egzemplarz.
Od dwóch tygodni walczymy - na nowo (po nieudanej próbie w czasie wakacji). Pierwszy tydzień przyniósł nieprzespane noce, nieustanne krzyki i złość (wyłącznie w nocy, za dnia ostoja spokoju!). Z początkiem tego uspokoiło się (czyżby pierwszy przełom?).
Nauka wołania "siusiu" wymaga od nas uruchomienia zapasowych pokładów spokoju i cierpliwości. Tłumaczymy, przypominamy i zachęcamy. Nasz dwulatek wszystko wie. Zapytany o sprawy nocnikowe potrafi odpowiedzieć na każde pytanie, ale póki co teoria mija się z praktyką. Niby chce, ale jeszcze nie potrafi. Stara się tak bardzo, że czasami pojawia się blokada. Powiecie "może odpuścić?" - nie, tym razem już nie. Zbyt dużo pracy naszej i syna, żeby teraz się z tego wycofać.
No, to by było na tyle.
A nie - jeszcze groźba na koniec. Pamiętajcie dzieciaki:
No, to by było na tyle.
A nie - jeszcze groźba na koniec. Pamiętajcie dzieciaki:
Jakie to prawdziwe...
PS. Gdyby ktoś miał ochotę nazwać mnie zrzędą, wyrazić współczucie moim dzieciom lub doradzić, co muszę począć, żeby nie być taką złą matką, informuję, że powyższy tekst traktować należy z przymrużeniem oka. Każda z wymienionych rzeczy uwiera, czasami nawet doprowadza do szału, ale przecież jest normą, z którą rodzic - prędzej czy później - się zetknie. Ja do wielu spraw już się przyzwyczaiłam. Z innymi nauczyłam się sobie radzić. A te pozostałe wciąż próbuję okiełznać ;) Poza tym znam milion argumentów, którymi mogłabym zniszczyć ten cały "Top 10". Tylko po co je wymieniać? Wystarczy jedno słowo: MIŁOŚĆ...
*fotki znalezione w internecie, źródła podane na każdej grafice
Bardzo potrzebny wpis. Kazda prawdziwa mama to super mama. Bo tyle wyrzeczeń i niedogodności zniesiemy tylko MY, MAMUSKI☺
OdpowiedzUsuńamen ;)
OdpowiedzUsuńKłaniam Ci się jak najniżej potrafię, jeja ja nie dałabym rady...Gdybyś mieszkała gdzieś blisko z chęcią pomogłabym Ci, chociażby zabrałabym Szymka i moja Ola miałaby towarzysza do zabawy, bo tak małych dzieci w sąsiedztwie nie mamy.
OdpowiedzUsuńNie masz jakiejś pomocy od rodziny albo sąsiadów czy znajomych?
Moja też nie załapała odpieluchowania. Sadzam, pytam, rozumie że sika, bo mówi "fu" albo "szu szu" ale widzę, że to jeszcze nie ten czas. Zastanawiam się nad zdjęciem pampersa, ale ... wszędzie mam dywany.
Aniu, przeczytałam dopiero punkt 10, i przechodzę do 8-9. i...już Cię kocham:)
OdpowiedzUsuńczytam dalej...
:)
:) Jakie to prawdziwe i jak często ukrywane lub niewypowiedziane...a szkoda!
OdpowiedzUsuńŚmieszyły mnie niektóre porady w mądrych książkach - umów się do fryzjera, spotkaj się z koleżankami - no tak, gdybym mogła to robić kilka razy w tygodniu (pomijam istotny aspekt logistyczny, kto chciałby zajmować się tak często dziećmi??) - przyniosłoby to skutek. Wolne 2-3 godziny raz na jakiś czas to rozwiązanie doraźne, nie przynosi ulgi, a mi nieraz dokładało frustracji (ok, umówiłam się na zumbę, ale spóźniłam się 15 minut...). Rozpisałam się...
Część niedogodności minie, niestety nie od razu i nie za miesiąc. Za punkt 1 trzymam kciuki, z doswiadczenia wiem, że po 2-3 tygodniach nagle jak ręką odjął Maluszek pojmuje o co nam chodziło:) ściskam Cię mocno!
Jesteś autentyczna i prawdziwa, żadnego lukru, a blog mój ulubiony, buziak :*
OdpowiedzUsuńNapiszę to co już wiele razy pisałam: podziwiam Cię :)
OdpowiedzUsuńA te pod tymi 10 punktami to chyba każda mama może się podpisać, ja się podpisuję, mimo że mam tylko jednego potomka.
Odnośnie PS. - nic dodać nic ująć. Po prostu MIŁOŚĆ :)
OdpowiedzUsuńDokładnie Miłość i wszystko idzie w zapomnienie :)
OdpowiedzUsuńKochana.... Ja przy dwójce nie wyrabiał czasem, a gdybym miała trójkę. Ja nie wiem jak Ty to robisz i nieustannie jestem pełna podziwu! Inna rzeczą jest to, ze u mnie burza hormonalna utrzymuje się długo i jest bardzo uciążliwa..... Trzymaj się kochana, kiedyś będzie lepiej. Przynajmniej tak mówią :p szkoda, że nikt nie precyzuje kiedy....
OdpowiedzUsuńWitam Aniu!
OdpowiedzUsuńJestem z Wielichowa, tak jak Ty.
Na Twój blog trafiłam przypadkiem i od pewnego czasu czekam na kolejny wpis!
Wszystko, co tu napisałaś jest takie życiowe.
Pozdrawiam
Paulina
Super sie czyta wpisy na tym blogu. A jak pomagaja ....przez caly czas myslalam ze to moje fanaberie ze to ja sobie nie radze bo inni o tym glosno nie mowia. Reklamy pieknie mowia gazety pieknie pisza a ja momentami mysle ze oszaleje... a faktycznie kazdy tak ma ale nie kazdy sie przyznaje.... pozdrawiam serdecznie J.
OdpowiedzUsuńNic dodać nic ująć �� pozdrawiam��
OdpowiedzUsuń